Szukaj nas na:
Nasza grupa na last.fm My na Myspace My na Naszej Klasie

3 czerwca 2008

.OCF – Relacja z drugiego dnia festiwalu


Do Łodzi jechałam z wielkim bólem, bowiem słyszałam, że dzień wcześniej koncert EMC przekroczył najśmielsze oczekiwania.
Hurraoptymistyczne relacje znajomych, którzy wykrzykiwali do słuchawki, jakie to płyty sobie kupili i z kim to oni nie przybili piątki, czy nie zrobili sobie zdjęcia, pozwalała wierzyć, że i tak będzie podczas drugiego dnia Outline Colour Festiwal.
Jednak było to mocno mylne wrażenie.
Moje uczestnictwo w festiwalu rozpoczęło się od występu grupy Afront, która zagrała całkiem dobry koncert.
Jak na osobę, która nie słucha za wiele polskiego rapu, to stwierdzam, że panowie postarali się rozgrzewając publikę swoim żywiołowym show. Było wesoło, różnorodnie i spontanicznie.

Następnie po dużym obsunięciu czasowym pojawiła się pierwsza z gwiazd wieczoru, czyli DJ Premier. Wrzawa i energia wydobywająca się z tłumu mogła świadczyć tylko o tym, że zaraz nastąpi coś niesamowitego, coś wielkiego, godnego zapisania się w historii polskich wydarzeń muzycznych.
I w sumie po 10 minutach dosłownie się rozczarowałam. Możliwe, że spodziewałam się niewiadomo, czego. Jak dla mnie literki DJ przed pseudonimem zobowiązują do czegoś. Liczyłam na jakieś ciekawe skrecze, niesamowite przejścia między kawałkami, a był to po prostu zwykły set, zagrany przez DJ’a. Być może sprawdziłoby się o na imprezie w klubie, ale nie na koncercie, gdzie liczy się urozmaicenie i coś co można nazwać elementem zaskoczenia.
Faktem jest, że Premier idealnie dobrał utwory do tego..pokazu? Puścił swoje największe hity i najlepsze produkcje. Począwszy od tracków Nasa, Royce Da 5’9, Big L’a, po najlepsze nuty Gang Starr’a.
Jednak jak dla mnie, bez większego zachwytu
Po Preemo na scenie zawitał Blaq Poet, który jak okazało się chwilę później obchodził urodziny. Rozradowany tłum odśpiewał mu Happy Birthday, a po chwili Sto lat, po czym nasz raper o fizjonomii gangstera i posturze wielkoluda zagrał pięć utworów z repertuary Screwball. Zdania co do jego występu są podzielone. Fakt, nie było to porywające, jednak te niespodziewane wejścia z linijkami, kiedy nie było muzyki i brudny styl rymowania, ratowały zbyt krótki i mało wyszukany koncert. Lecz to i tak było za mało.
Zrezygnowana i zawiedziona tym wszystkim, co zobaczyłam, czekałam na pojawienie się Pharoahe Moncha.
Ostatniej nadziei wieczoru. I jak się okazało warto było przyjechać i wytrzymać na festiwalu do końca, mimo później godziny.
Pharoahe przyjechał na występ razem ze swoimi chórkami w postaci żywiołowego Showtime’a i Meli Machino zachwycającej publiczność swoją niesamowitą skalą głosu – dla przypomnienia dodam, że obydwoje znaleźli się na ostatniej płycie Moncha – Desire.
Skład grupy wspomagającej rapera zamykał DJ Boogie Blind, który zaprezentował swoje turntabilistyczne umiejętności, a jak można było się przekonać, są one na naprawdę wysokim poziomie.
Koncert żywiołowy, różnorodny, przedstawiający mieszankę soulu i rapu. Niesamowicie energetyczny. Monch zagrał najlepsze utwory z płyt Internal Affairs i Desire (utwór tytułowy z tego albumu to była bomba, naładowana pozytywną energią- wykonanie było tak niesamowite, że aż ciarki przechodziły po plecach).
Ku zdumieniu publiczności, Monch wykonał utwór Erykah Badu – The Healer, pochodzący z jej ostatniej płyty New Amerykah Part One. Kolejną piosenką było Love, poświęcone pamięci J Dilli (który de facto wyprodukował właśnie ten numer). Tłum śpiewał, napięcie rosło, bo przecież nie zagrał jeszcze.. i w tym momencie weszło długo oczekiwane przeze mnie Simon Says. Genialnym wykonaniem rozruszał do granic niemożliwości całą publikę, po czym zakończył koncert.
Napisze jeszcze raz: było niesamowicie i nie mogę się doczekać występu Moncha na Hip Hop Kempie 2008.
Co do samego festiwalu. Jeżeli mają być kolejne odsłony, to organizatorzy powinni się czegoś nauczyć i zmienić parę rzeczy.
Ogromnym minusem były wszędzie walające się butelki po piwie i wódce, które podczas skakania na koncertach wjeżdżały pod nogi, a na sam koniec imprezy posłużyły do atakowania małej grupki ochroniarzy obstawiającej teren festiwalu.
Masę pijanych ludzi – bardzo wiele osób trafiło tam chyba z przepadku, lub nudy.
Szkoda też, że drugiego dnia nie można było kupić płyt , ale tu nie ma raczej niczyjej winy.
Oby w przyszłym roku OCF znowu zaskoczył wyszukanym line up’em i o wiele lepszą organizacją.


Byłeś na OCF? Weź udział w ankiecie!

5 Comments:

x1fxpl said...

Niestety mnie na tym festivalu nie było ale w ciemno mogę zgadywać że Poe zagrał tak jak w każdym innym klubie. To nie jest estradowa gwiazda tylko mc pamiętający początki nowojorskiego rapu. QB vs. SBX klasyk! Poe ma niesamowity styl i
trzeba poprostu wsłuchać się w jego słowa i zrozumieć co chce przekazać. Ten człowiek chce przywrócić równowagę ale to już inna historia. Pozdrawiam i gratuluję świetnego bloga.

Anonimowy said...

Byłem tylko w sobotę i się nie zawiodłem. Jadąc z dalekich Suwałk odwiedzałem Łódź właściwie tylko z myślą o Premierze. I powiem tak - mnie, w przeciwieństwie do autorki artykułu, Premier właśnie pozytywnie zaskoczył brakiem tych "płynnych przejść i tłustych skreczy". Potrafił rozgrzać ludzi, puszczał naprawdę dobre numery, jestem zadowolony z tego co pokazał, choć na każdym swoim koncercie pokazuje w sumie to samo (odsyłam do jutuba). Właśnie - koncert, nie pokaz DJ-ski. Naprawdę, pozytwyne zaskoczenie. Może w tym trochę mojego egoizmu i przeświadczenie o wielkości Premiera, jednak mimo wszystko 4+/6 w skali szkolnej spokojnie mógłbym wystawić.
Co do Moncha - też pokazał klasę. Bez bicia przyznam, że jestem mało osłuchany w jego twórczości, jednak grając Simon Says czy rymując swoją zwrotkę z Oh No (szkoda, że nie było w Łodzi Mos Def'a :)), również spowodował grube ciarki na mojej skórze. Co do supportów - Afront grubo, Familia w sumie też nie najgorzej. Zapomniałem o Blaq Poecie - też w sumie nic do zarzucenia, dobra współpraca z Primem, widać, że się rozumieją. Było ciekawie, no i nie ma co ukrywać - byłem na koncercie Premiera, co jest dla mnie wielkim wydarzeniem. Osobiście.

Wiadome jest, że każdy ma swoje zdanie na dany temat, a o gustach się nie dyskutuje. W Suwałkach, gdzie mieszkam, imprez rapowych jest tyle, co kot napłakał, dlatego z podwójnym "powerem" przejechałem te siedem godzin w pkp-ie tylko po to, by poczuć prawdziwy rap. Żałuję, że mnie nie było dzień wcześniej, ale jestem szczęśliwy, i to nawet nie połowicznie.

Co do atmosfery - zgodzę się. Za dużo pijanych ludzi, za dużo syfu. Cała Polska...

Pozdrawiam wszystkich fanów dobrego rapu, a w szczególności panią piszącą relację z w/w imprezy :)

Anonimowy said...

ehm Margo miło było Cię spotkać ;)

słuchy chodzą, że może Pete Rock w przyszłym roku. miał być w tym ale ktoś tam ważny aka organizator uparł się, że najpierw Premier. zobaczymy. rzeczywiście zabrakło organizacji ale festiwal darmowy i myślę, że większość nakładów poszła na artystów. w przyszłym roku mam nadzieję wymyślą to jakoś bardziej z sensem.
co do przypadkowych ludzi - taka niestety uroda koncertów bez biletów wstępu. take it or leave it.

Anonimowy said...

szkoda, że nic nie było wiadomo o przyjeździe Moncha i DJ'a Premiera - do mnie te informacje nie dotarły aż do dziś i bardzo nad tym ubolewam. Tym bardziej, że ost płyty Pharoahe'a b dbrze się słucha. Ehhh, pozostaje mi wpadać na takie blogi częściej...

margolcia said...

Hmm do dziwne, że nie dotarło to do Ciebie, bo reklama była spora, choć moim zdaniem jak na taką imprezą ciut za skromna.
Ale plakaty, ulotki, informacja w prasie, trochę tego było.